19 sierpnia 2014 r. wtorek, godz. 21.30 - camping Du Pont Charlet
Leje! Dzisiaj spędzimy trzecią noc na tym, skądinąd świetnym campingu i po raz trzeci nas zmoczy. Na szczęście mamy taki namiot, który jak dotąd nie przecieka, a więc i deszcze nie są nam straszne. Lecz pogoda, jak na letni urlop – zdecydowanie pod psem!
Na początek zaplanowaliśmy północną Francję – a więc Flandrię, Normandię i Bretanię, bo to jeszcze sierpień, więc powinno być w miarę ciepło. Chociaż nie spodziewaliśmy się tu upałów, to jednak łudziliśmy się, że przynajmniej będzie znośnie. Nie jest znośnie! Jest nieznośnie! Zimno i mokro! Temperatura w nocy spada poniżej + 10 C , a w dzień prawie nigdy nie osiąga + 20 C.
Nastroje miewamy więc minorowe, bo nic nie możemy poradzić na tę paskudną aurę.
Cały wczorajszy dzień poświęciliśmy Lille. Jutro spróbuję to opisać, o ile w ogóle w tym chłodzie zdołam tego dokonać.
***
Po wczorajszej nocnej ulewie dzisiejszy poranek jest nawet dość słoneczny. Rozpoczynamy więc tradycyjny dzień na wakacjach – Grażynka gimnastykuje się, a ja piję poranną kawę i coś tam piszę. Camping jest nastrojowy i cichy.
Powrócę zatem do przedwczoraj, czyli do dnia, w którym rozpoczęliśmy naszą tegoroczną wędrówkę po Francji. A rozpoczęliśmy ją od Lille. Bez problemu z campingu dojechaliśmy do centrum i zaparkowaliśmy tuż przy kanale obrośniętym starymi platanami, gdzie pod każdym z nich parkowało kilka samochodów. Znaleźliśmy jednak wolne miejsce i pomimo, że Grażynka dojrzała jakieś przybite pinezkami do drzew kartki z odręcznymi bazgrołami, które uznała, że są zakazami uniemożliwiającymi tu obcym parkowanie, to ja jednak postawiłem tam nasz samochód i beztrosko ruszyliśmy przed siebie, czyli w miasto!
Lille, choć to milionowa aglomeracja, nie robi zbyt wielkomiejskiego wrażenia. Do ścisłego centrum doszliśmy piechotą przemykając wąskimi uliczkami starego miasta. To ich stare miasto jest zadbane, ulice, tak jak w większości francuskich miast, lśnią czystością, pomimo że domy są bardzo stare i często z tej starości powykrzywiane nieuleczalnym artretyzmem materii.
Poszliśmy zatem ulicą Świętej Katarzyny, skręciliśmy w inną, nieco większą i szerszą, potem zaś znów w lewo i w końcu doszliśmy do placu Rihour, na którym stoi renesansowy pałac książąt burgundzkich, a w nim ulubione miejsce Grażynki – czyli informacja turystyczna. To pałac książąt burgundzkich! Gdzie jest daleka Burgundia, a gdzie chłodna Flandria? Jak zatem potężnymi byli burgundzcy władcy, skoro swymi ambicjami sięgali terenów aż tak odległych.
Plac jest piękny i, jak to we Francji - dostatni, otoczony gmachami sprzed setki lat. Na uboczu podskakującymi zwierzakami i obracającym się kapeluszem drga barwna karuzela. Gra głośna muzyka. Zatrzymują się kolorowe autobusy i wysiada z nich rozgadana, kolorowa młodzież. Jest jeszcze wcześnie. Lato jeszcze w pełni, a słońce dziś grzeje mocno. Lecz chmury już zbierają się na horyzoncie. Zapowiadają to co nieuniknione! Czyli deszcz!
Obok placu Rihour jest inny plac - znacznie większy i bardziej okazały. To plac generała de Gaulle'a. Generał urodził się w Lille i stąd zapewne bierze się dla niego estyma mieszkańców.
Nie odwiedziliśmy jednak domu rodzinnego Generała.
Najważniejszym naszym zamierzeniem w Lille była wizyta w Muzeum Sztuk Pięknych. Zaraz po Luwrze to ponoć najbogatsze muzeum we Francji. W poniedziałki otwarte jest od 14.00.
Dotarliśmy tam więc po długim spacerze. W Lille jest wiele imponujących gmachów – gmachów naprawdę pięknych, a często wręcz monumentalnych. Bezczelnie lśnią złoceniami, poruszają kształtem i wielkością, oraz ilością zdobień. Dachy tych gmachów są – jak to zwykle we Francji – najczęściej mansardowe. I to kształt tych dachów nadaje chyba budynkom ową lekkość i zwiewność, jakże charakterystyczną dla francuskiego ducha w ogóle.
Przed nami nagle wyrósł olbrzymi gmach opery. Jak to bywa z gmachami oper także i ten jest ponad miarę monumentalny, przygniatający ogromem i pompatycznością.
Zastanawia mnie czasem dlaczego gmachy tak wielu oper są tak niemożebnie nadęte? Może klimat gmachu opery powinien jakoś współgrać z koturnowym klimatem muzyki operowej?
Tak czy siak gmachy oper są na ogół do siebie bardzo podobne czymś, co można chyba nazwać, niepojętym zadęciem.
Dokładnie o 14.00 znaleźliśmy się na placu Republiki, gdzie naprzeciw siebie rozsiadły się dwa okazałe pałace – pałac Muzeum Sztuk Pięknych oraz pałac Prefektury Policji w mieście Lille. Pomiędzy nimi utworzono duży skwer z dorodnymi platanami i klombami pełnymi wylewających się polnych kwiatów oraz z olbrzymią fontanną. To jest miejsce piękne i nastrojowe.
Do gmachu Muzeum Sztuk Pięknych w Lille wchodzi się tak jak do Bazyliki Św. Piotra w Rzymie - po pompatycznych schodach do równie pompatycznego olbrzymiastego hallu.
We wnętrzu ukryto zaś skarby olśniewające!
Bruegel (starszy i młodszy), Bosch, Rubens, Velasquez, Delacroix, Van Dyck, Cranach, Goya, malarstwo końca XIX wieku : Cezanne, Monet, Manet, Renoir, Pissarro, HTL, Van Gogh i wielu, wielu innych. Długo by wymieniać nazwiska tych, których w oryginałach widujemy tylko raz w życiu, a czasem nigdy – my ludzie barbarzyńskiego Wschodu.
Weszliśmy więc do środka tego ociekającego przepychem gmachu dokładnie o godzinie 14.00, a wyszliśmy razem z ostatnim członkiem personelu dobrze po godzinie 18.00 kiedy muzeum bezapelacyjnie już zamykali. I wyszliśmy nienasyceni.
Muzeum jest wprost powalające! We Francji chyba tylko Luwr może się z nim równać. Może jeszcze Muzeum Orsay.
Zresztą co tu dużo gadać, Francja to kraj gdzie z zachwytem ogląda się nie tylko to co wokół, lecz skąd urywa się także maleńki kawałek tortu, jaki ona dla siebie przygotowała i którego zazdrośnie strzeże, zamykając go na klucz w swych wspaniałych muzeach.
Te muzea utkwiły w mej pamięci niczym rodzynki w cieście.
Takie choćby muzeum mego ulubionego Henri Toulouse-Lautrec'a w ponurym biskupim pałacu w Albi, czy muzeum ulokowane w starym klasztorze w pobliskiej Tuluzie, gdzie zastaliśmy doskonałą temporalną wystawę caravagistów, albo niewielkie muzeum w kilkutysięcznym Ornans, gdzie nagle zostaliśmy zaskoczeni przywiezionymi tu z całego świata kilkudziesięcioma Cezannami.
Albo – niczym wisienka na torcie - miniaturowe muzeum w miasteczku Ceret z dziełami pozostawionymi tej nadmorskiej dziurze w prezencie przez wypoczywających tu Picassa, Matisse'a, Braqua, Klee etc.
Wiele by wymieniać fantastycznych doznań, jakie były naszym udziałem podczas błądzenia po francuskich miastach i miasteczkach. Francja dość często zaskakuje estetyczną przygodą w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. I to jest w niej piękne. Może nawet najpiękniejsze!