niktt niktt
388
BLOG

Niepotrzebne opisywanie przeszłości

niktt niktt Rozmaitości Obserwuj notkę 6

Niepotrzebne opisywanie przeszłości...

Schody, klatka ze schodami, drzwi do...

 

Zaczyna się takie pisanie nie wiadomo jak i po co. Właściwie wcale się nie zaczyna tylko po prostu pojawia się ono nagle i tyle. Raptem jakieś myśli nanizują się na nici linijek jako słowa, opadają czarne rzęsy liter na blade lica kartek, aby zaraz okryć powiekami wielość ich znaczeń. Jestem w czeluści mej pamięci zakorkowanej minionymi laty. Bezgłośnie pomykam ciemnymi korytarzami skojarzeń, potykam się o szare cienie dawnych myśli, które kiedyś znaczyły tak wiele, a dzisiaj nic nie znaczą, bo są tylko cieniem dawnych znaczeń. To nic.

To nic, że nie zdołam pewnie nikomu niczego opowiedzieć. Przez chwilę spróbuję tylko przeniknąć przeźroczystą ścianę niepamięci. Może poczuję sól spierzchniętych warg, albo w głębi oczu ujrzę obracające się szybko czarne koła zmęczenia. Może moje myśli zaczną pełzać przede mną jak wąż albo będą podążać za mną niczym cień w bezwolnej bezsilności...

Pomimo to spróbuję mówić o tym czego dawno nie ma. O tym czego nikt nie potrafiłby dziś powtórzyć, bo nikt kto dziś żyje nie był tego świadkiem, a ten kto był tego świadkiem już dawno nie żyje, więc niczego nam nie opowie, gdyż jest teraz świadkiem niemym.

 

Idę samotnie, idę beznadziejnie samotny przed siebie aby zanurzyć się w mojej pamięci. Coraz głębiej zanurzam się w jakichś niewyraźnych konturach tkwiących w zwojach mego mózgu, w konturach czegoś zapomnianego, nieprzystającego do niczego, zupełnie już mi niepotrzebnego. A nie ma przecież rzeczy niepotrzebnych raz na zawsze. Zawsze mogą się jeszcze do czegoś przydać.

Dzięki wątłym skrawkom obrazów, jakiemuś poszarpanemu płótnu bez ram, bez tematu, dzięki maleńkim skrawkom czegoś w jakiś cudowny sposób poutykanemu w wąskich szczelinach mego mózgu może uda mi się przejść ulicą sprzed lat, zajrzeć do tamtego mieszkania na drugim pietrze nieistniejącego domu, po którym została tylko skamląca cichym skowytem wyrwa w ziemi. Może dzięki nim zdołam ujrzeć kawałki czerwonych cegieł rozrzucone jak słowa o przeszłości i szary beton niepamięci, co to szczerzy zepsute zęby w głupim uśmiechu.

Tu nie ma niczego! Jest tylko pamięć.

 

W ciemne, pachnące moczem wnętrze mego domu wkraczam wprost z ulicy Nawrot. Przy wejściu waruje wciąż ten sam wąsaty facet nazwany przez nas, nie wiedzieć czemu, „kantorkiem”. Czy to było jego nazwisko, czy może tylko synonim domowego stróża, Bóg raczy wiedzieć. Mówiło się o nim „kantorek” i tyle.

Stoi więc ów kantorek w wejściowych drzwiach mego domu i pali kiepskiego papierosa. Na głowie ma tę marną tweedową czapkę, a ja po raz nie wiedzieć który przemykam obok niepostrzeżenie. Obawiam się tego cholernego kantorka. Bo kantorek otruł Boja. Boj był moim pierwszym psem – pięknym cocker-spanielem, lecz ja go wcale nie pamiętam. Doskonale za to pamiętam, że kantorek go otruł. Przechodząc więc obok kantorka wciąż odczuwam tamten nieodgadniony niepokój, tamten strach tak mile łechcący mnie w podbrzuszu, strach dziwny, połączony z odrobiną fascynacji tamtą niejasną sytuacją.

Jak to kantorek otruł Boja? Dlaczego otruł? Czym? Strychniną! O tym powiedziała mi babcia, i jeszcze to, że kantorek go otruł bo chciał zrobić z Boja sobie futro. Sierść Boja nieziemskiej ponoć była urody. Lecz czy to wszystko prawda? Diabli wiedzą.

Drobnymi kroczkami wbiegam na schody. Znów uderza we mnie delikatny chłód klatki schodowej i ostry zapach moczu. Znów wdycham go z lubością, bo przecież mam niewiele lat. Nie wydarzyło się jeszcze nic, bo nic złego wydarzyć się nie może. Wierzę w to!

Schody w ogóle, nie tylko te w mym dawnym domu, z uwagi na swoją niepowtarzalność, ze względu na zwiewność aż do aluzyjności, bywają zamykane w klatce. Bo dopiero klatka stwarza dla schodów pewien kontekst.

Moje schody zanurzone były w mrokach klatki schodowej domu przy ulicy Nawrot 38B w mieście Łodzi. Były więc w mrocznym kontekście. Już przy samym wejściu zapadało się w półmrok, a idąc dalej było coraz gorzej. Na ścianach oraz na drewnianych poręczach co rusz pojawiały się wykwity barwnej poświaty w kolorach witraży okien. A gdy już się pojawiły, to towarzyszyły mi do samych drzwi mieszkania.

Na klatce schodowej, jak wspomniałem, panował przyjemny chłód. Mimo, że chłód był przyjemny to czułem się tam nie na swoim miejscu. Jakbym był w przelocie, w jakimś międzyczasie, w ciągłej drodze. W trakcie czegoś nie do końca spełnionego. Czegoś niewyjaśnionego, czegoś co dopiero się stanie, co dopiero ma się stać, lecz nie wiadomo kiedy to nastąpi. Wbiegałem więc na schody szybko, przemykałem nimi jakbym uciekał przed jakąś lekkomyślną myślą, jakbym tylko leciutko trącał jakieś zagadnienie, nie zastanawiając się głębiej nad istotą rzeczy.

Czasem kamienie schodów podlegały myciu. Ale było to mycie od niechcenia, mycie byle jakie. Ot, myto je po to aby nie były brudne, a nie po to, aby były czyste.

Bywa, że pomyślę sobie o tamtych schodach. Mimo upływu wielu lat wciąż mam je przed oczami. Pełzające wolno do góry, przyprószone kurzem, nieobecne, niechciane, nierealne. Słyszę trzask zamykanych drzwi, zgrzyt przekręcanych kluczy, tupot czyichś nóg. Słyszę szelest pocieranej materii, śmiechy, jakieś rozmowy. Jakby czas w ogóle nie istniał. Jakby początek mojego życia zamarł w połowie tamtego kroku w mrocznej czeluści klatki schodowej.

Niczego tu nie ma. Tylko w mej głowie dudni odgłos kroków na stopniach wiodących coraz wyżej i wyżej, aż na szczyt, gdzie z witrażowych okien sączy się kolorowe powietrze i strużkami fioletu i błękitu wylewa się na brudne podesty. I wciąż żywi moje życie czymś tak błahym.

Idę na górę. Wchodzę. Wchodzę po brudnych kamiennych stopniach na drugie piętro tej kamienicy. Mieszkamy na drugim piętrze. Na półpiętrze mijam wciśniętą w róg komórkę, w której trzymamy koks. Jej drzwi pomalowane są wiśniową farbą. Mamy też drugą komórkę. Lecz tamta jest daleko. Aby do niej dotrzeć musiałbym przejść przez wybrukowane kocimi łbami podwórko, pokonać prymitywne i chwiejne drewniane schody, szybko przejść korytarzem zawsze pachnącym koksem, otworzyć maleńkim aluminiowym kluczykiem niewielką kłódkę, aby na końcu utonąć w węglowej czeluści. Nie chodziłem tam zbyt często. Raczej rzadko. Prawie w ogóle. Zresztą po co tam miałbym chodzić? Tam chodził tylko wynajęty, pachnący kwaśną wódką wozak, który jesienią przywoził nam koks i węgiel. No i czasem Maryśka.

Na drugim piętrze skręcam lekko w lewo i staję przed drzwiami mego mieszkania. Ach, jakie piękne to drzwi. Pamiętam je doskonale. Mają w sobie taki niespotykany dzisiaj majestat i zacność. Muszę je opisać, bo tylko dzięki temu unikną zagłady w potwornej otchłani niepamięci.

Dziwnie się czuję gdy wiem, że wszystko co wyciągam z zakamarków pamięci już od wielu lat nie istnieje. Albo, że istnieje tylko jako niewidzialny fantom, impuls zatrzymany na krótki czas życia w kadrze mego mózgu. A ja, niczym Stwórca, wydobywam to z nieskończonej przestrzeni nieistnienia ograniczonej tylko kośćmi mej czaszki.

Opisując szczegółowo wszystko to co kiedyś było, ale już tego nie ma, stwarzam to coś od nowa. Skrupulatnie składam to coś po kawałeczku, po maleńkich centymetrach kwadratowych niebytu, drżącą ręką dokładam jeden kawałeczek do drugiego. I robię to powoli i metodycznie. To układanie niewidzialnych puzzli. Albo precyzyjne naprawianie rozbitej porcelanowej filiżanki, gdzie na podstawie wytartego obrazka, dawno temu namalowanego przez nieznanego artystę, odtwarzam teraz jej kształt i oddaję światu dawne, choć przecież nowe, jej istnienie.

Drzwi zatrzaskiwały się skutkiem mocnego szarpnięcia. Dla tej czynności zamocowano w nich specjalny drewniany uchwyt w kształcie gruszki i przytwierdzono go mosiężną śrubą, tak aby obracał się wokół swej własnej osi, gdyby zaszła taka potrzeba. Był ów uchwyt wyślizgany częstym kontaktem z dłońmi, więc lśnił niepokojąco w mrokach klatki schodowej niczym diament.

Jak szalem otoczono drzwi szeroką drewnianą framugą. Ta framuga zawiera wiele wieloznacznych elementów. Może zbyt wiele. Wysoko, choć zapewne wcale nie aż tak wysoko jak mi się wówczas wydawało zawieszono białą tabliczkę z napisem czarnymi literami : Mój Ojciec Stefan – adwokat. Pod nią jest dzwonek. Elektryczny. W ebonitowej, prostokątnej oprawie. I metalowa skrzynka na listy. Pusta. Zawsze pusta. Bo listy wkładano do szarych skrzyneczek na parterze klatki schodowej. Nasza skrzyneczka miała numer 6.

Oprócz dzwonka elektrycznego – symbolu nowoczesności, po lewej stronie umieszczono dzwonek zwykły, mechaniczny. Taki niewielki, okrągły i mosiężny, pokryty patyną. Pokręcając nim uzyskiwało się dźwięk chrapliwy, trącący nieco myszką. Nikt tego dzwonka nie używał. Bo zaiste, nikt dobrowolnie nie chciałby wyrzec się poczucia bycia nowoczesnym, czy miłego poczucia nadążania za duchem epoki, której symbolem była elektryczność. Używano zatem jedynie dzwonka elektrycznego. Tylko ja, czasami dla kawału albo z przekory, pokręciłem tym mosiężnym starociem kilka razy, nie powodując zresztą żadnego zainteresowania domowników. Nie pamiętam nawet czy kiedykolwiek ktoś zareagował na to moje durne dzwonienie i otworzył mi drzwi.

W obu drzwiowych skrzydłach umieszczono grube, ciemne i chyba witrażowe szyby. Od wewnątrz zabezpieczono je dwiema kratami z płaskiej blachy. Kraty te czasami otwierano. Zmywano wtedy ich czarcie ramiona i drzwiowe blendy, a brudna woda pomieszana z tłustym kurzem powoli ściekała po zimnym drzwiowym cielsku. Ten rytuał napawał mnie niepokojem.

Może wyrastał on z tego, że drzwi były cezurą oddzielającą mnie od rzeczywistości. Że stanowiły wyraźną granicę pomiędzy światem bajki, a światem realnym, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Gwarantowały mi bezpieczeństwo, bo gwarantowały mi poczucie niezmienności. Otwarte zaś kraty, niczym rozłożone skrzydła motyla, unaoczniały mi całą moją bezbronność. Kruchość mej wczesnej egzystencji zamkniętej w kokonie mieszkania, które w każdej chwili mogło przestać być moim bezpiecznym azylem. Mogło zniknąć bezpowrotnie. I tak się wreszcie stało. Może ta brudna woda ściekająca z mytych szyb w drzwiach wejściowych podświadomie uzmysławiała mi, że moja bajka jest tylko ułudą, że jakąś fatamorganą, tęczą mego dziecięcego czasu, który kiedyś zniknie i spłynie jak woda po szybie. Stąd, być może, mój niewytłumaczalny niepokój, którego sens pojmuję dzisiaj zgoła inaczej.

Drzwi zamykane były na dwa zamki – jeden zatrzaskowy, a drugi zasuwowy. Z zewnątrz oba były niewidoczne, natomiast od wewnątrz były widoczne jak najbardziej. Stoję teraz w mrocznej klatce schodowej wpatrując się w mocne, dębowe drzwi prowadzące wprost do mego dzieciństwa. Są dla mnie tym czym dla Alicji było lustro. Też są zamknięte. By je otworzyć potrzebuję dziecięcej wręcz determinacji....

cdn

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości