niktt niktt
222
BLOG

Przedpokój

niktt niktt Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Przedpokój...

Wszedłem. Zatrzasnąłem za sobą drzwi. Dźwięczy w mi uszach metaliczne uderzenie skrzydła z mosiężnym, wyślizganym od stałego używania łańcuchem, niedbale kołyszącym się na dębowym cielsku. Słyszę tamto uderzenie. Ma w sobie tak wiele znaczeń. To otwarcie i zamknięcie tamtego czasu i tamtej, niegdysiejszej przestrzeni. Tamtej czasoprzestrzeni, której już nie ma. A jednak jest.

Stoję na zielonym linoleum i zapadam się w siebie. Po lewej stronie mam ciemnobrązowe drzwi do WC-tu. Babcia powiedziałaby, że to drzwi do klozetu. Lecz mnie nigdy słowo klozet nie podobało się zbytnio. Było po prostu brzydkie. A nawet lekko wulgarne. Dopiero po wielu latach skojarzyłem je z angielskim close. Lecz wtedy byłem już poza mym dzieciństwem. No, więc stoję teraz na tym zielonym linoleum, a po lewej stronie mam drzwi do klozetu, obok na ścianie wisi prostokątne kryształowe lustro, a pod nim stoi metalowy stolik pomalowany na czarno i wiśniowo. Dalej są drzwi do kuchni. One też są ciemnobrązowe. Nad tymi kuchennymi drzwiami jest szerokie okno. Przyda się jeszcze w tej mojej opowieści. Teraz jednak patrzę przed siebie. Przede mną są drzwi prowadzące do pokoju stołowego. To są właściwie drzwi do całego naszego mieszkania. Drzwi do stołowego otwierały bowiem wielką przestrzeń całego mieszkania. Ze stołowego wchodziło się dalej i dalej, najpierw do pokoju balkonowego, czyli narożnego, potem do łazienki, a za łazienką do małej służbówki, gdzie mieszkała Maryśka, a kiedy Maryśka od nas odeszła, po ślubie Ojca z Niną, wtedy ja zająłem służbówkę i zainstalowałem tam całe moje dzieciństwo.

Na razie wciąż stoję na zielonym linoleum w niewielkim przedpokoju i wpatruję się w drzwi przed sobą. Te drzwi pomalowano brązową farbą rozmazaną w taki sposób, że imituje ona słoje drewna. Klamka w drzwiach jest czarna i gładka, a zawiasy ociekają sytym smarem dzięki czemu te drzwi nie wydają żadnego głosu. Są ciche.

Po prawej zaś stronie mam drzwi do pierwszego gabinetu Ojca. I one są pomalowane tak samo jak pozostałe drzwi w naszym mieszkaniu. I jak tamte są ciche. Gabinet Ojca sąsiaduje z pokojem narożnym i z pokojem babci, lecz do jej pokoju wchodzi się osobnym wejściem wprost z klatki schodowej. Kiedyś wszystkie te pokoje były w amfiladzie i można było przejść z jednego do drugiego wewnętrznymi drzwiami. Te wewnętrzne drzwi dawno temu zamknięto na głucho i dodatkowo wygłuszono śmiesznymi materacami wypełnionymi morską trawą.

Przedpokój to miejsce, z którego wszystko się rozpoczyna. Każda wędrówka musi wziąć początek z tego właśnie miejsca. Nie ma tutaj okien. Nic więc nie wiadomo ani o obieranym kierunku, ani o widokach jakie pojawią się wraz z pierwszym krokiem. Z chwilą otwarcia pierwszych drzwi. Bo jak na razie wszystkie są jeszcze zamknięte. Ciemny smar w zawiasach nie tłumi jeszcze ich obrotów, a żelazne klamki wciąż niecierpliwie czekają na dotknięcie dłoni. Słyszę jak cichutko pobrzękuje w szklanej oprawie żarówka. Jej światło drży, a wraz z nim drży cała tamta zielonkawa rzeczywistość.

Nagle w futrynie kuchennych drzwi widzę plastikowy haczyk przytwierdzony tam na wysokości mniej niż półtora metra ponad podłogą. Pojedynczy. Najzwyklejszy w świecie. Z szarego plastiku. Przytwierdzony jedną śrubką. To jest mój haczyk! To jest haczyk tylko na mój płaszcz. Tylko ja na nim wieszam cokolwiek. Bo inne, dorosłe wieszaki umieszczone są dla mnie zbyt wysoko. Wciąż ten haczyk jest tam, gdzie był zawsze. Domu nie ma, mieszkania już nie ma, a szary haczyk tkwi w kuchennej framudze tak, jak gdyby nigdy nic. No, niesamowite!

Przed drzwiami do pierwszego gabinetu Ojca ściana przedpokoju tworzy niewielką wnękę. Nisko, niemal dotykając podłogi umieszczono tam gazowy licznik, a rurkę wyprowadzająca z niego gaz ukształtowano tak, aby stworzyła poręcz, czy coś takiego, co tę poręcz miałoby przypominać. Nad tym wszystkim przybito sklejkę z przytwierdzonym do niej gobelinem. Gobelin był kolorze ochry i przedstawiał, jak mi się zdaje, scenę rodzajową, której treści nie potrafię sobie przypomnieć.

Nad kuchennymi drzwiami było okno. Ono było wysoko. Bo i drzwi były wysokie. Sufit w naszym mieszkaniu też był bardzo wysoko, jak zresztą we wszystkich secesyjnych, łódzkich kamienicach. To okno ponad kuchennymi drzwiami miało służyć doprowadzeniu do bezokiennego przedpokoju światła z okna w kuchni, które smętnie zerkało w studzienne podwórko naszej kamienicy. I pewnie dobrze temu celowi służyło, bo nie pamiętam abym po powrocie ze szkoły kiedykolwiek wkraczał w jakąś nieznośną ciemność. Owszem, był tam półmrok, lecz to wszystko.

Jest teraz tak – ja stoję w przedpokoju i patrzę. Ojciec zaś w szlafroku w niebiesko-żółtą kratę stoi na drabinie. Ta drabina dotąd była zawsze w klozecie i służyła nam tylko przy zawieszaniu firan i ubieraniu choinki. Lecz teraz w przedpokoju stoi na niej Ojciec. Laską ze srebrną rękojeścią Ojciec próbuje wybić szybę w oknie nad kuchennymi drzwiami. Jest strasznie zdenerwowany! Szyba nie chce mu ulec. Stawia opór. Wreszcie rozpryskuje się na lśniące kawałeczki. Spadają na zielone linoleum. Kawałki szkła są płaskie i ostre. Są drobne i wcale nie są małe. Mogą zranić aż do krwi. Mogą też wbić się w ciało i tkwić tam przez całe lata, niekiedy nawet niezauważone.

Ojciec coś do mnie krzyczy. Wchodzę więc na drabinę i z wysoka patrzę w czeluść kuchni. Tam zawsze panuje półmrok. Czuję gaz. Widzę Ninę. Ona siedzi przy gazowym piecyku. Głowę ma położoną na złożonych rękach, a twarz ukrytą. Wszystkie palniki kuchenki są otwarte. Cicho syczą! Otwarta jest też otchłań piekarnika. Nina jest nieprzytomna. Wszędzie czuję gaz.

Spoglądam w dól. Na zielonym linoleum stoi Ojciec. Patrzy na mnie błagalnie. Nigdy na mnie tak nie patrzył. Nic nie mówi, tylko stoi bezradnie i patrzy na mnie. Ja wiem czego ode mnie oczekuje. On nie może mnie o to prosić, bo ja mam dopiero 11 lat. Lecz ja wiem i on wie, że tylko ja mogę przecisnąć się tym niewielkim oknem z wybitą przed chwilą szybą ponad kuchennymi drzwiami. Tylko ja mogę przekręcić te cholerne kurki syczące śmiercionośnym gazem i uratować Ninę. Tylko ja mogłem to zrobić. I to zrobiłem!

Nina

Nina była uosobieniem chłodu i racjonalności, lecz chłodu przede wszystkim.Wszystko co wiąże się z Niną przeniknięte jest tym chłodem do szpiku kości. Nina była kobietą piękną, zgrabną i stosunkowo młodą. Blondynką w niemieckim typie. W jej życie zostało wpisane cierpienie. Mało było szczęśliwych chwil w życiu Niny, mało promieni oświetlało jej krótki czas, bo nie mogły się one przebić przez chmury, co nieustannie zbierały się nad Niną.

Nina pochodziła z zamożnej rodziny łódzkich fabrykantów o niemieckim nazwisku. Urodziła się dziesięć lat przed wybuchem wojny i mieszkała w pałacyku przy ul. Milionowej. Tuż obok znajdowała się fabryka zapałek, należąca do jej rodziców. Może właśnie tamte dziesięć lat były jedynymi szczęśliwymi latami w życiu Niny? Ale nie wiem tego na pewno.

Po wojnie rodzinę Niny z pałacyku oczywiście wyrzucono, a fabryczkę znacjonalizowano. Zamieszkali więc w małym mieszkanku, co ja mówię mieszkanku, zamieszkali w małej norze bez kuchni i sanitariatów, w rozpadającej się ruderze na pierwszym piętrze oficyny przy ulicy Nawrot. Jedyną wartościową rzeczą jaką udało się im z pałacu zabrać, czy to skutkiem nieuwagi oprawców, czy może skutkiem przebiegłości ofiar, był niewielki olejny obraz przedstawiający Falstafa pędzla jakiegoś flamandzkiego malarza ze szkoły Rubensa. Ten roześmiany opój błyskami werniksu rzucanymi z nieprzytomnych oczu przyświecał ich ponurej egzystencji. A beztroska odurzonej alkoholem gęby nie zapowiadała bynajmniej nieszczęścia jakie obraz miał ze sobą przynieść.

Była Nina nie tylko piękną, ale i też niezwykle zdolną dziewczyną. Lecz na żadne studia jej nie przyjęto. Precyzyjnie zaś mówiąc, ze wszystkich studiów, na których próbowała cokolwiek studiować zaraz ją wyrzucano, po ustaleniu podłego jej klasowego i narodowego pochodzenia.

Kiedy Nina wychodziła za mego Ojca była więc kobietą już po przejściach i po trzydziestce. Zdążyła bowiem raz nieszczęśliwie wyjść za mąż i raz szczęśliwie się rozwieść. I urodzić syna. Nie potrafię powiedzieć czy życie Niny z Ojcem było szczęśliwe. Bez walki zgodziła się oddać swego syna wiedząc, że taką cenę przychodzi jej zapłacić za swoje nowe małżeństwo. Dzisiaj dostrzegam heroizm tej decyzji, podziwiam ją, lecz nie pojmuję. Cofam się z obawą przed jej namiętnością i jej desperacją. I zastanawiam się czasem czy Nina rzeczywiście tak bardzo kochała Ojca miłością aż tak szaloną, nieopanowaną i beznadziejną, czy też sama Nina była szalona?

Ojciec zmarł nagle. Nagle po prostu i najzwyczajniej w świecie, bez wyraźnej przyczyny mój Ojciec umarł, a dla nas dwojga świat nagle rozpadł się na niezliczone, maleńkie cząsteczki. I chociaż mój świat eksplodował na tysiące takich drobnych kryształów i posypał się po stopniach zimnych i kamiennych niczym lodowaty deszcz, to jednak trwał dalej! Nina zaś odebrała sobie życie. Wcześniej też Nina odbierała sobie życie, ale nieudanie. Tym razem zrobiła to skutecznie. Zastanawiam się więc teraz czy Nina była aż tak szalona, czy może tylko tak mocno kochała?

Po wielu latach dowiedziałem się, że syna Niny znaleziono w jego domu z poderżniętym gardłem. Niczego nie skradziono, poza małym obrazem z flamandzkiej szkoły przedstawiającym Falstafa.

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości